„On żyje, proszę pani. Został zabrany do Szpitala Ogólnego Mercy. Ale…” Policjant zawahał się. „Nie był sam”.
Ostatnie zdanie zawisło w powietrzu, ciężkie od znaczenia, którego nie mogłem od razu pojąć. Nie był sam. Oczywiście, że nie. Michael był kierownikiem sprzedaży w salonie samochodów luksusowych. Żył dla sprzedaży, dla klienta.
„Z kim on był?” – zapytałem ledwo słyszalnym głosem. „Z klientem?”
„Nie mamy tych szczegółów we wstępnym raporcie, proszę pani. Stwierdza się w nim jedynie, że pasażer również został przewieziony. Musi pani natychmiast udać się do szpitala”.
Linia została przecięta.
Stałem tam, wciąż trzymając telefon w dłoni, wpatrując się w kombinezon leżący na podłodze. Nie był sam. Zdanie odbiło się echem w cichym pokoju, nabierając mroczniejszego, bardziej przenikliwego tonu. Drżenie przebiegło mi przez dłonie aż do kolan.
To nie był klient. Czułam to głęboko w środku, mdłą i ciężką intuicję, która nie miała nic wspólnego z porannymi mdłościami.
Bez namysłu chwyciłam torbę i kluczyki do samochodu. Zostawiłam drzwi mieszkania otwarte. W windzie lustro odbiło obcą osobę: bladą twarz, szeroko otwarte, przerażone oczy i ogromny brzuch, który wydawał się kruchą tarczą przed burzą, która mnie czekała.
Łzy spływały mi po policzkach niespodziewanie, ciche i piekące, gdy przemierzałem śliskie ulice Seattle w deszczu. Każde czerwone światło było torturą. Każdy powolny samochód był wrogiem.
Nie był sam.
Zaparkowałem pospiesznie przed Szpitalem Ogólnym Mercy, z wciąż pracującym silnikiem, i pobiegłem w stronę przesuwanych drzwi. Szpital był kakofonią dźwięków w tle: piknięcia, pospieszne kroki, zapach antyseptyku, który natychmiast przyprawił mnie o mdłości.
„Mój mąż” – wyjąkałam do recepcjonistki, ściskając ladę. „Michael Thompson. Wypadek samochodowy”.
Pisała powoli, w irytującym tempie. „Nagły wypadek. Skrzydło B. Proszę porozmawiać z pielęgniarką oddziałową na końcu korytarza”.
Ruszyłam naprzód. Korytarz ciągnął się jak tunel w koszmarnym śnie. Ludzie gapili się na mnie – na zdesperowaną, ciężarną kobietę chwiejącą się ku katastrofie.
W gabinecie w skrzydle B starsza pielęgniarka o surowym wyrazie twarzy podniosła wzrok.
„Laura Thompson?”
“Tak.”
Jego stan jest stabilny. Ma złamane lewe ramię i drobne otarcia, ale jest przytomny. Lekarz wkrótce się z panem skontaktuje.
Ogarnęła mnie ogromna ulga, tak intensywna, że ugięły się pode mną kolana. Żyję. Jestem świadomy. Chwyciłem się blatu, żeby nie upaść.
„A… ta druga osoba?” – zapytałem. „Ta, która była z nim?”
Wyraz twarzy pielęgniarki uległ zmianie. Błysk współczucia? A może osąd?
„Jego pasażer leży obok niego na łóżku. Odniósł drobne obrażenia.”
Pasażer. To słowo miało w sobie coś intymnego. Zbyt intymnego.
Podała mi notes. „Musisz podpisać te formularze rekrutacyjne”.
Sięgnęłam po długopis, ale mój wzrok powędrował ku górze strony, gdzie jakiś pracownik szybko zapisywał jakieś szczegóły.
Pacjent: Michael Thompson, łóżko 14.
Pasażerka: Jessica Ramirez.
To imię uderzyło mnie jak cios w brzuch. Zaparło mi dech w piersiach.
Reszta na następnej stronie
