Moje córki były w domu mojej matki.
Pili gorącą czekoladę, jedli ciasteczka z cukrem i oglądali za dużo filmów świątecznych.
Wyobraziłam sobie, jak śpią w flanelowych piżamach, z zaróżowionymi policzkami i lekko otwartymi ustami podczas snu.
Ciepło. Bezpiecznie.
Poczułem falę wdzięczności, a potem przyszła mi do głowy taka znajoma myśl: przecież i tak muszę wszystko spakować, jak już wrócę do domu.
Wtedy ją zobaczyłem.
Stała na przystanku autobusowym, częściowo osłonięta małą plastikową markizą.
Kobieta trzymająca dziecko przy piersi.
Nie chodziła tam i z powrotem.
Nie sprawdzała telefonu.
Była tam, nieruchoma. Idealnie nieruchoma.
Wiatr był tak silny, że przebijał ubrania i kości.
Dziecko było owinięte w cienki kocyk, policzki miał czerwone od zimna. Wysuwała się z niego maleńka rączka, palce sztywne i zaciśnięte.
Poczułem ucisk w klatce piersiowej.
Przejechałem obok niej.
Przez może pięć sekund.
Wtedy w mojej głowie wszystkie alarmy zadzwoniły jednocześnie.
Przeczytaj więcej na następnej stronie >>
